wtorek, 29 kwietnia 2014

Moja dobra przyjaciółka - Fitolizynka.


Gdy nadszedł mój emerytalny czas, (a było to sporo lat temu) cieszyłam się, że wreszcie będę spędzać moje dni bujając się na starym ulubionym folelu, słuchać śpiewu ptaszków, kontemplować, buszować po ogrodzie, a pewnego dnia,
jak ten mały ślimaczek, zapuszczę się w ten przepiękny ogród do ArtIrenki .


 i  ....  będę rozkoszować się tzw. wolnością.
Wolnością, ale od czego? sama nie wiem...

Okazało się, że ulubiony fotel stoi sobie nie zajety, a ja jestem ciągle zajęta. Dodatkowo Internet sprawił, że nie mam czasu się chociaż trochę ponudzić. Mogę przemieszczać się po całym świecie o każdej porze dnia i nocy,  odwiedzać rodzinkę rozsypaną po całym świecie, poznawać cudownych ludzi dzięki blogowaniu, korzystać z Encyklopedii i różnego rodzaju informacji jakich tylko potrzebuję, spiewać, tańczyć, a także podkarmiac duszę pięknymi wykładami.
Takie piękne czasy dla emerytów.

Czas pędzi do przodu jak szalony, w sumie moje blogowanie, które kiedyś polubiłam i bardzo przypadło mi do gustu, teraz zaniedbuję.... główny powód - chroniczny już brak czasu. 

Dzisiaj chcę się podzielić cudownym lekiem, naturalnym, ziołowym, z którym ostatnio jestem bardzo zaprzyjaźniona.   
Tak się złożyło, że jakimś cudem, nie wiadomo nawet kiedy nagromadziłam sobie trochę kamyczków, ale nie tych cennych, szlachetnych. Zwykłe, pospolite, ostre, nikomu nie potrzebne. Te pospolite kamyczki zagnieździły się w moim woreczku i w końcu zimową porą nieprzyjemnie mnie zaatakowały i wystraszyły.
Atak był ostry.... jak wygląda atak kamyczków, kto przeszedł, to wie, że to prawie jak koniec świata.

 Wizyta u lekarza, skierowanie na badania USG, które potwierdziły dużą ilość drobnych kamyczkow.
Dostałam skierowanie do chirurga.
Ponieważ atak minął zanim udałam się do chirurga, chirurg dał mi dwie alternatywy do wyboru.
Mogłam wybierać:
*albo zaraz operacja,
*albo poczekać z pół roku, starać się odpowiednio odżywiać, nie stresować, itp...  i jeśli dolegliwości nie powrócą to być może obejdzie się bez operacji.
Oczywiście z radością wybrałam drugą opcję.

Zaczęłam na własną rękę zażywać FITOLIZYNE.



Równocześnie stosowałam odpowiednią dietę.
Dzisiaj po paru miesiącach dobrej diety i regularnym zażywaniu Fitolizyny czuję się jak nowonarodzona.
Chce mi się ćwiczyć, chce mi się żyć, jednym słowem czuję się świetnie.
Zrobiłam sobie ostatnio badania, moja pani doktor była zachwycona bardzo dobrymi wynikami.
I jak tu nie kochać Fitolizyny?

Fitolizanę nadal zażywam z małymi przerwami.
Chociaż Fitolizyna głównie zalecana jest w zakażeniach i stanach zapalnych dróg moczowych, w kamicy dróg moczowych i piasku nerkowym, profilaktycznie w kamicy nerkowej, u mnie zadziałała również na moje drobne kamyczki w woreczku żółciowym. Oczywiście moje drogi moczowe też skorzystały. Czuję to po sprawniejszych stawach.

Fitolizyna to ziołowa pastą, w skład której wchodzą takie zioła jak: kłącza perzu, łuski cebuli, liście brzozy, nasiona kozieradki, korzeń pietruszki, ziele nawłoci, ziele skrzypu, korzeń lubczyka i ziele rdestu ptasiego.

Jeśli ktoś chce więcej wiedzieć, jak działa Fitolizyna, polecam stronę, na której kilka osób wypowiada się na podstawie własnych doświadczeń z używaniem Fitolizyny:
Opinie o Fitolizynie

środa, 9 kwietnia 2014

Mądrość zaklęta w ogrodzie


Mądrość zaklęta w ogrodzie



Cieszą oczy, ale przede wszystkim koją duszę. Tak jak chcieli ich twórcy – buddyjscy mnisi. I dzisiaj w japońskich ogrodach czuje się atmosferę trochę nie z tego świata.

Jeśli chcesz być szczęśliwy przez jedną noc, upij się. Jeśli chcesz być szczęśliwy przez rok, zakochaj się. Jeśli pragniesz szczęścia przez całe życie, skomponuj sobie ogród – głosi japońskie przysłowie. A Europejczyk powiedziałby: „Uprawiaj ogródek".

Ale w Japonii ogrodów się nie uprawia, lecz komponuje. Nic bowiem nie może w nich być dziełem przypadku, wybujałej fantazji czy gustu właściciela.

Mnisi poświęcali całe życie na poszukiwanie najlepszego rozwiązania. Dla nich ogród był miejscem medytacji. Nie miał zachwycać kolorami i okazami roślin, tylko pomagać w osiągnięciu wewnętrznego spokoju. Gdy ponad tysiąc lat temu ogrody zaczęli zakładać bogaci arystokraci, nie wymyślali niczego nowego, a jedynie kopiowali to, co podpatrzyli w klasztorach.

Od ustalonych wówczas zasad Japończycy nie odeszli do dziś. Przekonywałem się o tym, oglądając ogrody cesarskie w Tokio, świątynne w Kioto, Narze, Kamakurze i wielu innych miastach. A także mniejsze przy prywatnych willach i mikroskopijne na tarasach zwyczajnych domów. Wszystkie wydawały mi się podobne.

– Bo takie są harmonijne i szlachetne w swojej prostocie – powiedziała Michiko, opiekunka jednego z niezliczonych ogrodów w Kioto, z którą podzieliłem się wrażeniami. – Ale jest w nich zaklęta wiedza mędrców buddyjskich i mistrzów naszej narodowej religii shinto. Dlatego wszystko, co cię otacza, ma podwójne znaczenie, to widzialne i to ukryte...



Niezmienność zgodna z naturą

W japońskich ogrodach nie znajdzie się klombów w kształcie geometrycznych figur ani prostych ścieżek. W naturze bowiem takich nie ma. A najważniejsza zasada komponowania ogrodu głosiła, że powinien ją wiernie odtwarzać. Nie chodzi jednak o kopiowanie. Pagórek w kształcie góry Fudżi z wierzchołkiem „ośnieżonym" białymi kwiatami byłby dla Japończyków dowodem bezguścia i profanacją. Takim jak gipsowy krasnal czy plastikowa ławka.

Prawdziwa sztuka polega na tym, by niezależnie od przestrzeni, jaką się dysponuje, umieścić w niej trzy podstawowe elementy: skały, wodę i rośliny. Każdy z nich ma, poza naturalnym pięknem, znaczenie symboliczne i religijne. Według wierzeń shinto głazy, rzeki, wodospady i drzewa to ulubione miejsca pobytu kami, czyli wszechobecnych duchów. Japończycy nigdy nie dociekają, skąd się tam wzięły, nie modlą się do nich, nie odprawiają nabożeństw na ich cześć. Czasem tylko zwracają się o pomoc – gdy stają przed trudną próbą: egzaminem, rozmową w sprawie pracy, wizytą u lekarza.

Z duchami nawet najwięksi niedowiarkowie wolą nie igrać. Dlatego najważniejszych obiektów w ogrodzie nikt nie odważy się rozmieszczać wedle własnego widzimisię. Wszystko musi być tak, jak ustalono i sprawdzono przed wiekami.

Wieczność zapisana w kamieniach

Kamienie to najtrwalsze elementy natury, odporne na upływ czasu i niszczącą siłę żywiołów. Uznano je zatem za symbol wieczności, siły, niezmienności. Jeżeli znajdują się w miejscu, w którym ma powstać ogród, to niestety, nie wolno ich przemieszczać. – Byłoby to naruszenie odwiecznego porządku – tłumaczyła Michiko.

Częściej jednak głazów nie ma i trzeba je sprowadzić. Najważniejsze, by miały interesujące kształty i kolory. Ich liczba nie ma znaczenia, byle była nieparzysta. Parzystość oznacza bowiem symetrię, a ta w przyrodzie przecież nigdy nie występuje. Z tego samego powodu nie można ich ustawiać w linie proste czy w rzędy.

Gdy zapuszczałem się w dalsze zakamarki ogrodów, trafiałem na duże, ciemne, często omszałe głazy. Sądziłem, że to niezbyt urodziwe pomniki przyrody, których z obawy przed kami nie odważono się usunąć i dyskretnie ukryto. Myliłem się. Wszystkie leżały na północnym skraju ogrodu. Dlaczego? – Żeby chronić dom przed duchami ciemności i chłodu – odpowiedziała Michiko. – Dla nas północ to niebezpieczny kierunek, strona nocy, zimy i mroku.

Kamień to także jedyny, obok drewna, materiał, którego można użyć do budowy sztucznych obiektów: mostów, latarń, pawilonów, ławek. Czasami wykłada się nimi drogi oraz ścieżki. Zawsze bardzo kręte, tak by na ich początku nie można było dostrzec końca. Bo droga to symbol nieskończoności i wędrówki dusz do nirwany, jej kres dla zwykłego śmiertelnika musi pozostać na zawsze ukryty, nieodgadniony i pełen tajemnic.

Przemijanie w nurcie wody

Przeciwieństwem niezmiennego kamienia jest ulegająca nieustannym przemianom woda. Ta para przeciwieństw, jak pierwiastki yin i yang, tworzy ogrodową pełnię i musi się znaleźć obok siebie.

Z obowiązku umieszczenia w ogrodzie choćby niewielkiego oczka wodnego wyłamali się jedynie mnisi zen, najpopularniejszego w Japonii odłamu buddyzmu. Dla nich celem medytacji było odkrywanie w sobie natury Buddy, czyli pierwotnej czystości umysłu. Odrzucali więc wszystko, co go mąciło i utrudniało osiągnięcie stanu pustki.

Oczyścili więc ogrody, pozostawiając w nich jedynie piasek i ułożone na nim kamienie. Ale nawet one tworzyły harmonijną jedność yin i yang. Piasek stał się symbolem bezkresnego, pustego oceanu – grabili go w faliste linie.

W klasycznych ogrodach płynie woda, przypominając o przemijaniu życia – fale z kolei przywołują myśli o jego zmienności. Podobnie jak ścieżki, też strumienie i kanały nie mogą być proste. Wiją się tak, by nawet stojąc na mostku, nie można było spojrzeć zbyt daleko „w przyszłość". Zgodnie z tradycją staw albo rzeczka powinny się znajdować blisko wejścia do domu od strony południowej, która symbolizuje lato, jasność oraz ciepło. Przynosi więc domownikom pomyślność.

Z rezydencji samurajów i możnowładców wychodziło się wprost na pomost, pod którym pluskały się kolorowe karpie i złote rybki. Ogrody tak komponowano, by woda wpływała od strony wschodniej i wypływała na zachodzie lub północy. Wierzono, że nurt zabiera wówczas zło i winy obciążające dusze domowników.

Życie w zieleni roślin

Od niepamiętnych czasów kolorem japońskiego ogrodu jest zieleń. Nie można jednak zdać się na przypadek i jej odcienie trzeba tak dobierać, by ze sobą współgrały. Praca projektanta przypomina więc tworzenie obrazu, tyle że – w odróżnieniu od malarza – rzadko udaje mu się zobaczyć swoje dzieło skończone. Musi bowiem minąć wiele lat, nim ukształtują się proporcje między drzewami, krzewami, mchem i trawą.

Równie trudne jest skomponowanie roślin wiecznie zielonych z tymi, których liście się przebarwiają i opadają. Nikt nie słyszał o złotej japońskiej jesieni, ale światową furorę zrobiło „Święto czerwienienia się klonów". Najpiękniejszy efekt powstaje wówczas, gdy zielone korony innych drzew podkreślają czerwień klonowych liści. Trzeba to jednak przewidzieć już wtedy, kiedy rośliny się sadzi.

Jeszcze większą sławą cieszy się drzewko, któremu Japonia zawdzięcza swą poetycką nazwę – Kraj Kwitnącej Wiśni. Białe i różowe kwiaty pojawiają się wczesną wiosną, często zanim zazielenią się trawa i liście. Wypełniają więc cały pejzaż; im drzewek jest więcej, tym widok bardziej niesamowity. Ale gotowi w każdej chwili na honorową śmierć samuraje widzieli w kwiatach wiśni alegorię ulotności ludzkiego życia. Bo choć piękne, bardzo szybko przekwitają. W ogrodzie drzewek musi więc być tyle, by zachwyciły i skłoniły do zadumy, lecz po przekwitnięciu nie odebrały mu uroku.

Poza liśćmi klonów nie znalazłem w japońskich ogrodach czerwieni. Żadnych róż, tulipanów, goździków. – Kwiatów w ogóle jest niewiele – mówi Michiko. – Najważniejsze są drzewa. Inne rośliny to dopełnienie i akcenty kolorystyczne. Tak jak w naturze. Popatrz na las, góry, co zobaczysz? Czerwień czy zieleń?

Niebagatelną rolę odgrywa też mistyka drzew. W każdym ogrodzie musi pojawić się choć jedna sosna, symbol długowieczności. Pożądany jest bambus kojarzony z przyjaźnią, miłorząb – ze zdrowiem i nieśmiertelnością, cedr i dąb – z siłą. Rozkołysana wiatrem wierzba to symbol przemijania.

Krzewy i kwiaty nie mogą przyćmiewać tego, co najważniejsze. Dlatego dobiera się je tak, by nie rzucały się zbytnio w oczy, lecz wtapiały w mieniący się wszelkimi odcieniami zieleni pejzaż. Dominują te o pastelowych barwach różu, bieli, błękitu, fioletu – azalie, jaśminy, chryzantemy, irysy, lilie, lotosy. Magii japońskiego ogrodu nie dostrzeże się, szybko go przechodząc. Trzeba się zatrzymać, odetchnąć i po prostu patrzeć. Bo jest w nim wszystko, o czym zapominamy w chaosie codzienności: wieczność, przemijanie, życie.

opracowanie:
Kazimierz Pytko
fot. shutterstock

Źródło: Wrózka nr 3/2014

Kwiecień 2014